Dziś pierwszy raz od 1,5 miesiąca mam coś, co teoretycznie przypomina kaca. Oczy mi się kleją i boli mnie głowa. Jak wiadomo kac ma swoje rozmaite rytuały. Poza oczywistą kac kupą, ważne jest śniadanie. Moim zarzuconym już rytuałem była lodowata szklanka Pepsi. Pakowałam sobie do wysokiej szklanki 6-7 kostek lodu i zalewałam świeżo otwartym napojem. Miało być kurewsko zimne, glukoza miała dodać energii, kiedy żołądek odmawia posłuszeństwa, a bąbelki miały być tak intensywne, żeby trzepało po ryju. Ten nektar bogów pomagał mi przetrwać wszystkie imprezy w Raszynowie, Wołominie, Warszawie i Bydgoszczy.
Od jakiegoś czasu nie miewam już pełnoobjawowego kaca. Dziś jednak nie czuję się najlepiej po absurdalnej imprezie w Medyku. Z pomocą nadszedł finał ligi foodtruck'ów na Narodowym.
Obudziłam się, wzięłam długi prysznic, poszłam na spacer, a potem udałam się na Stadion. Nie wyglądałam najlepiej- kiedy przysypiałam na schodach czekając na J, jakiś koleś pytał czy wszystko ze mną ok. Mogło mnie uratować tylko jedno: dobre jedzenie. Dużo dobrego jedzenia. Sen jest dla słabych, to prawda.
Wydarzenie było ogólnie rzecz biorąc kiepskie, bo nie miało żadnej reklamy. Przed zlotem był tam co prawda bieg na 5km i organizatorzy spodziewali się chyba, że biegacze będą chcieli sobie trochę pojeść, ale stało się inaczej. Wózki pełne najlepszości z warszawskich ulic stały smutno, przybite brakiem zainteresowania. Kiedy byłam na zlocie w Niedorzecznych w kolejce stało się pół godziny, a drugie pół czekało się na zamówienie. Razem z P zjedliśmy tam tylko tacos (11/10!!!!!111oneone) i kiełbaskę z frytkami (nie oceniam, nie moja bajka), a ja wypiłam ristretto (cudo). Suma sumarum, czuliśmy się dzisiaj jakbyśmy mieli cały zlot foodtruck'ów tylko dla siebie. Żadnych kolejek, żadnego czekania. Wszyscy kucharze robili nasze porcje w trymiga, bo chyba byli znudzeni. Nie mam tu na myśli niczego złego. W takich ekipach gotują pasjonaci. Chodzi mi tu o ten rodzaj nudy i zniecierpliwienia, który pojawia się gdy bardzo chcesz już robić to co lubisz, ale nie możesz, bo nie masz okazji. W każdym razie, J uraczył się tymiż samymi tacosami, które jadłam poprzednim razem, z tym że moje były z kurczakiem mole, a jego ze zwykłym. Potem ja zamówiłam sobie pyszne farfalle z czerwonym pesto w kubeczku i poszliśmy na burgera.
Wózków z burgerami jest w mieście kilka. Te najbardziej sławne to Soul Food Bus, Dobra Buła, Meet Meat i Bobby Burger. Kocham burgery, więc wciąż przymierzam się do testowania nowych miejsc. Problem z burgerowniami w Warszawie jest taki, że w niektóre z nich naprawdę się wsiąka. Na długo. Są po prostu tak dobre, że nie chcesz już jeść w innych miejscach. Mam swoje ulubione miejscówki w mieście. Na śniadanie- Bułkę Przez Bibułkę. Na lody- Malinova. Na makaron- Pasta Mia. Na chińszczyznę- budka na tyłach kościoła przy Placu Zbawiciela. Na hummus- Beirut. Na owoce morza- Kraken. Na pizzę- Mąka i Woda. Na burgera- no i to jest właśnie ten problem... Cudowne jest to, że każda z burgerowni, w których byłam miała własny, niepowtarzalny styl. Nie mam tu na myśli dodatków, bo przecież niejedna knajpa ma kosmicznie wielkie menu, tylko sam charakter kanapek. Są dni, w które ma się ochotę na wypasionego z podwójnym serem i boczkiem i są też dni, kiedy chciałoby się dużo zielonego w środku. Czasem coś lżejszego, czasem coś ciężkiego. Elegancko lub przaśnie. Z mięsem, boczkiem i szynką lub z kotletem z cieciorki i rukolą. Za każdym razem kiedy odkrywam nową burgerownię jestem zachwycona tym jak bardzo się od siebie różnią. Niby podają to samo, niby za każdym razem jest to kulinarny orgazm, ale jak różne są to doświadczenia! Czasem czuję się jakbym za każdym razem próbowała innego rodzaju dania, jakby to nie był tylko zwykły burger. Te kanapki mają osobowość.
W Barn Burgerze bywałam bardzo często. Odkryłam ich parę miesięcy po otwarciu, widziałam jak się wypromowali. Wypróbowałam wiele kanapek ze stałego menu i wiele z sezonowego. Miło wspominam Ludzki Luck z pomidorem malinowym i mozzarellą, Poranek Kojota z nachosami i najzwyklejszy Nagi Instynkt. Ich fryty też są boskie. Robią duże kotlety (200g), niesamowicie smaczne, ciężkie, maślane bułki opieczone na chrupiąco i napychają kanapki mnóstwem ciekawych dodatków takich jak kawałki krabów, pesto szczypiorkowe czy kurze serduszka. Panowie z Barna są artystami. Żonglują smakami, tworzą ciekawe połączenia i odpicowują te klasyczne. Wydaje mi się, że są trochę mniej artystyczni niż kucharze z Warburgera (który jeszcze przede mną, ho) ale zdecydowanie bardziej niż ci z Soul Food. Do burgera w Barnie dodają też moją ukochaną pomidorowo-kolendrową, łagodną salsę w małym pojemniczku i colesława/sałatkę własnej roboty. Po wyjściu człowiek się toczy i jest opchany do nieprzytomności, ale szczęśliwy. To knajpa na te głodne, zimne dni kiedy pusto w brzuszku i nieszczęśliwie i potrzebuje się porządnej, wielkiej, intensywnej buły.

Mój faworyt w menu Barna: Poranek Kojota. Burger, warzywa, nachosy, sos serowy Cheddar i bekon. Na pierwszym planie niesamowita salsa fresca, moja ulubiona.
Soul Food Bus to moja najświeższa miłość. I kocham się w nim z wzajemnością, ponieważ za każdym razem kiedy tam jestem dostaję kanapkę, która jest doskonała. Jadłam tam Swissa z serem pleśniowym i pieczarkami, Mexicana z ostrym sosem, guacamole i śmietaną, ostrą quesedillę Macho (xD) i Philly Cheesesteak. Można powiedzieć, że uzależniłam się od ich sosu chilli. No nie wiem jak oni to robią, ale ten sos jest kosmicznie dobry- choć nie tak bardzo jak sos habanero dziewczyn z Ricos Tacos, ale podejrzewam, że ów sos nie nadawałby się do hamburgerów. W Soul Food nie chodzi o dodatki, a o burgera samego w sobie. Nie znajdziemy tu wielkich, wypchanych po brzegi bułek, a zgrabne kanapki, do których nie trzeba opracowywać planu jedzenia. Bekonu i sera nie ma w każdej kanapce, jak to bywa w innych miejscach, ale na nudę nie można narzekać. No bo na przykład burger z grillowanym ananasem... Kotlety są tu o 50 g lżejsze niż w standardowych burgerowniach, ale dla mnie to plus. Po zjedzeniu tutaj czuję się świetnie, nie jestem przejedzona. Chłopcy serwują w dwóch lokalizacjach. Na świeżym powietrzu, z food truck'a, więc jest ten specyficzny klimat :D. W ciepłe dni są tu leżaczki i skrzynki, na których można sobie usiąść. Niewątpliwym plusem są również rozsądne ceny. Soul Food to miejsce z duszą, na te dni, w których chcemy fajnie spędzić czas ze znajomymi i zjeść coś niewyszukanego, niewielkiego, lecz bardzo smacznego.

W Soul Food Bus można wybrać spośród dwóch rodzajów bułek- ciemną lub jasną. Struktura bułek jest ciekawa, ponieważ pod wpływem sosu miękną i stają się jeszcze lepsze, chrupiące z wierzchu i pysznie mokre w środku. Być może dlatego Mexican był jednym z lepszych burgerów jakie w życiu jadłam.
Krowarzywa to dość kontrowersyjne miejsce, no bo to jednak burgerownia wegańska. Ale, o mamo, ile ja tam zjadłam pysznych kanapek. Nadal nie wypróbowałam wszystkich opcji z ich niewielkiego menu, bo niestety Cieciorex jest uzależniający. Wychodzi na to, że najlepsze bułki i najlepszy majonez jaki jadłam są wegańskie... Kocham te ich ciemne bułki posypane czarnuszką. Dla mnie to jak ich własna sygnatura. Każdy burger ma ten specyficzny posmak czarnuszki. Można oczywiście wybrać też jasną wersję. To zabawne, że dopiero niedawno zwróciłam uwagę na Warzywex- sezonową kanapkę, w której znaleźć można całe bogactwo aktualnie dostępnych warzyw przyrządzonych na różne smakowite sposoby. Zamówiłam go w sierpniu, więc w środku poza standardową sałatą znalazły się marynowane, grillowane plastry cukini, bakłażana i pomidor. Do tego wegański sos tzatziki, który kapał mi po rękach, plamił spodnie, ściekał po łokciach, a ja byłam szczęśliwa jak prosię w błocie. Do dzisiaj wspominam to jako moją kanapkę życia, razem z halloumi burger z Beirut Hummus Bar. Po wyjściu z Krowy jest się sytym na długo. Posiłek jest sycący bardziej niż może się to wydawać. Krowa kojarzy mi się z zimowym comfort food, choć przecież latem jest jeszcze lepsza- jest więcej warzyw, więcej możliwości i bogatsze menu. Kolejne miejsce ze specyficznym klimatem.

Na fotce Cieciorex, czyli burger z ciecierzycy ze standardowym zestawem warzyw. Moja ulubiona wersja jest w ciemnej bułce z majonezem.
Dobrą Bułę poznałam dzisiaj. Czaiłam się na nich już jakiś czas i w końcu trzeba było spróbować. Wydaje się podawać najbardziej eleganckie burgery jakie jadłam. Są takie, hm, dziewczęce. Gdybym posługiwała się takim prostym stereotypem, to burgery z Barna określiłabym jako męskie, a te to właśnie jest ich przeciwieństwo. Tu mamy delikatne smaki, dbałość o składniki, o estetykę produktu, ma być zdrowo, smacznie i ładnie. W moim cheeseburgerze było czuć każdy składnik- rukolę, plaster malinowego pomidora, plastry czerwonej cebuli, dobry sos estragonowy i świetne mięso, różowe w środku. Muszę koniecznie spróbować ich kanapek z liśćmi dębu (!). Dobra Buła to taka burgerowa wersja Bułkę Przez Bibułkę.
Nie jestem fanką ich bułek. Uważam, że w innych bułkach te burgery zyskałyby mistrzostwo. Mimo wszystko nadal warte polecenia i swojej ceny. Ten malinowy pomidor jest taki uroczy.
W najbliższym czasie zamierzam wybrać się do Burger Kitchen i Warburgera oraz spróbować burgera od Meet Meat. Do BK ciągnie mnie tak naprawdę z powodu obrzydliwie drogiego i wypasionego milkszejka z oreo i whisky, ale burgera też nie omieszkam spróbować. Warburger kusi mnie, ponieważ wydaje mi się, że tamtejsi kucharze wyczarowują coś w rodzaju jadalnej symfonii. Są jak artyści w łączeniu ciekawych produktów. Burger z dziczyzną z karmelizowaną w wiśniówce cebulą? Hell yeah! Meet Meat- można wybrać sobie rozmiar kanapki, która kosztuje mniej niż zwykle. Ceny podobne jak w Soul Food, ale kotlety większe :D.
Swoją drogą fenomen street food w Warszawie to dla mnie jak spełnienie marzeń. To jest cudowne jak smaczne jest to jedzenie, jacy młodzi pasjonaci to gotują, jak urocze są ich pojazdy i jakie rzeczy można odkryć pod swoim własnym blokiem! Takie bogactwo smaków! Czasem się zastanawiam jak pokręceni muszą to być ludzie, że gotują w tych przyczepach jedzenie, o którym nawet nie pomyślelibyśmy, że może być przyrządzone poza domem. Halloumi burger z hummusem z wózka? Proszę bardzo. Bucatini z sosem kurkowym z serem pleśnowym z przyczepy? Jasne. Tacos z kurczakiem mole? Żaden problem. Sałatka kartoflana? No spoko, już się robi. Zapomniałabym o własnoręcznie wypiekanej bagietce z liśćmi dębu, mozzarellą, pomidorem malinowym i sosem.
Całym sercem kocham to miasto, bo dało mi od siebie wiele pięknych wspomnień. Codziennie się nim zaciągam, oddycham nim niczym powietrzem. A kultura warszawskiego street food sprawia, że mam dodatkowy powód do kochania Warszawy. Mamy tu coś unikalnego, niepowtarzalnego, co jednocześnie jest pyszne i pozytywnie zakręcone. Coś, do co bardzo łatwo wciąga.
Wszystkie zdjęcia zostały zaczerpnięte z fan page opisywanych knajp. Linkuję moich ulubieńców: