Top 5 najbrzydszych najmodniejszych butów

Autor: Maj , piątek, 14 września 2012 13:06

Mam ten ranking w głowie od czterech lat. Chodzi za mną. Przeraża mnie ilekroć znów widzę lalę zadzierającą nosa w takich butach. Wszystkie modne, wszystkie drogie, wszystkie są nieporozumieniem. Nadszedł czas na pisaną wersję. Po tym, co zobaczyłam wczoraj w Heavy Duty.

MIEJSCE 5
Buty Melissa


Przypominają mi czasy, kiedy to 14 lat temu moja mama nosiła na basen przejrzyste, brokatowe japonki z gumy zdobione wielkim, plastikowym słonecznikiem. "Ej, ale te buty pachną jak guma do żucia! Sooooł słiiit!". Nie, wcale nie. Pachną tak zanim się ich użyje. Stopa "prześwituje" przez półprzezroczystą gumę. Są dziwaczne. Z gumy to kalosze są. 

MIEJSCE 4 
Moon Boot



Kiedy zobaczyłam je po raz pierwszy nie mogłam uwierzyć, że ktoś całkiem poważnie narysował taki projekt, wparował z tym projektem na zebranie zarządu, powiedział "TO JEST DOBRE, TO MA SENS", wszyscy pokiwali z uznaniem głowami i on wziął za to pieniądze. Jeszcze bardziej zaskakuje mnie, że którakolwiek kobieta niespokrewniona z Gagarinem albo Armstrongiem chce wyłożyć grubą kasę, żeby nosić coś takiego. 

MIEJSCE 3
Creepers




Lansowane na idealne buty dla modelek. Królują na wybiegach, tumblerach i na stronach szafiarek. Ciężkie, dziwaczne buty optycznie kontrastują z chudziutkimi nogami dziewczyn, które je noszą. Do sukienek i tunik. Do koszul i szortów. Dla mnie są właśnie takie jak ich nazwa.

MIEJSCE 2
Emu


Och, pamiętam to jak dziś. Cztery lata temu warszawskie ulice zalewa jesienna fala podróbek Emu. Ponieważ oryginalne Emu są dość drogie, mnóstwo ofiar mody decyduje się na zakup "podobnych" modeli. Emu mają ponoć zapewniać regulację temperatury. Odprowadzanie potu. Podróbki nie mają już takich ficzerów, więc część moich szkolnych koleżanek paradowała w śmierdzących, przemiękających butach przez cały dzień, usprawiedliwiając noszenie "Emu" tym, że są wygodne.
Sranie w banie. Jakby patrzyło się na wygodę kupując buty, to producenci szpilek już dawno by splajtowali.
Pomijam fakt, że te buty wyglądają jakby uszył je sobie Eskimos. Ręcznie. Kościaną igłą.

CHWALEBNE MIEJSCE 1
To chyba już dla nikogo nie jest niespodzianką...
CROCS!


Fenomen tych butów jest dla mnie kompletnie niezrozumiały. Tak jak ich wypasione stoisko w Złotych Tarasach. Gdy pojawiły się z hukiem, pomyślałam, że nie, nie ma mowy, żeby ktokolwiek normalny dobrowolnie wymienił swoje szeleszczące Kazimierze i Jagiełły na odpicowaną wersję popularnych w latach 90-tych drewniaczków. A jednak! Projektant musiał być geniuszem, skoro znalazł sposób na odzianie Amerykanów, a później nawet malkontentów z Europy w kolorowe, gumowe chodaczki. 
Co sezon pojawia się jakiś nowy, bardziej przerażający model.
Jak na przykład ten:


Są rzeczy na niebie i na ziemi, o których się filozofom nie śniło.

Vege

Autor: Maj , czwartek, 6 września 2012 12:57

We wrześniowym magazynie Kuchnia natrafiłam na nagrodzony w konkursie wegański przepis z bloga Wegan Nerd!. Sam przepis, nie powiem, interesujący- makaron z sosem z awokado i jarmużu. Ciekawy pomysł. A że ja się nudzę, to i na te blogi polecane wchodzę. No i zawędrowałam na Wegan Nerda.

Kiedy zaczęłam studia na analityce medycznej wyprowadziłam się z domu i zaczęłam sama rozporządzać pieniędzmi. Tak jakoś wyszło, że niespecjalnie starczało mi na mięso. W ten sposób nie jadłam mięsa ani jajek w ogóle przez tydzień. Wracałam na weekend do domu i pożerałam kabanosy, wędliny, jajecznice z boczkiem, albo przyjeżdżał do mnie M i kupowaliśmy 0,5 kg mielonego lub szliśmy na "mięsną" pizzę (Jajka to moje prywatne zboczenie, bo pewnego poziomu okrucieństwa nie jestem w stanie znieść. Dlatego albo kupuję "jedynki" za ciężkie pieniądze albo nie kupuję jajek wcale. Teraz dostaję je od dziadka albo znajomego ze strony M). Z czasem weekendowy "głód" na mięso zmalał i zniknął. Z powodzeniem przez całe tygodnie obywałam się bez mięsa lub z niewielką jego ilością. Uwielbiałam i uwielbiam do tej pory warzywne curry, zupy kremy, makarony z rozmaitymi warzywnymi sosami. Wolę świeżo i kolorowo niż buro i ciężko. Niemniej, uważam, że mięso jest pyszne, potrzebne, a my anatomicznie i fizjologicznie jesteśmy przystosowani do przyjmowania różnych rodzajów pokarmu, w tym rzeczonego mięsa i jego przetworów.
W swojej diecie uwzględniam to wszystko i bezboleśnie oraz swobodnie przychodzi mi gotowanie (i karmienie tymże :p) potraw w większości wegetariańskich, choć nikt ich tak nie nazywa.
To magia słowa. Trochę jak z dietą. Kiedy obwieszczamy otoczeniu i samym sobie, że oto przechodzimy na DIETĘ, to natychmiast jedzenie które jemy staje się takie jakieś... tekturowe. Co więcej, ja na przykład kiedy wiem, że jestem na diecie, natychmiast staję się częściej i bardziej głodna. Mój apetyt robi mi na złość. Tak samo ze słowem "wegetariańskie" lub "wegańskie". Kiedy nie ogłosimy, że pomidorowa z ryżem jest wegańska, pozostanie ona pomidorową z ryżem, a nie dziwolągiem.

Czytam te blogowe przepisy, czytam i czasem wiem, że chciałabym spróbować. Choćby po to, by sprawdzić jak będę się czuła z tym jedzeniem. Co ciekawe, większość z wegańskich przepisów (a wegetariańskich to już w ogóle!) jest pyszna i prosta w przygotowaniu.
Ale jednocześnie nie chciałabym rezygnować z tylu rzeczy, które tak lubię. Chyba najgorzej byłoby rozstać się z serem. Wiem, że są wegańskie odpowiedniki, ale to już nie to samo co tłusty, pyszny, śmierdzący francuski Camembert.

Miała być notka o naprotechnologii, a wyszło coś takiego. Dziwne.