Piotra jest już na fejsbuku!
-
No jest, tak wyszło. Prowadzić będzie tam pamiętnik, ale póki co chyba
pozamieszcza stare wpisy. Może nawet wszystkie, jeden dziennie. Co Wy na
to? Chcecie...
Zupa z kukurydzy, ziemniaków i jabłek
-
Jeszcze wczoraj były upały, a ja zamykałam w domu okna przed żarem. Dziś
przez te same okna nad ranem wpada chłód, a ja budzę się z chrypką.
Wielkimi kr...
Kiedy otworzyłam ostatnio w Empiku najnowszy magazyn Food&friends od razu rzucił mi się w oczy artykuł o najlepszym polskim szefie kuchni. Wojciech Modest Amaro, bo o nim mowa, prowadzi w Warszawie restaurację Atelier Amaro. Jest pierwszym naszym kandydatem do otrzymania gwiazdki Michelin, i szczerze powiedziawszy, jest tylko kwestią czasu kiedy ją otrzyma. Jednym z moich skrytych marzeń jest odwiedzenie Atelier... Jedynym moim kontaktem z jego ekipą jest, jak do tej pory degustacja na Film Food Fest. Panowie z restauracji przygotowywali tam ażurowe lizaki czekoladowe z oliwą truflową, używając techniki odwrotnej do smażenia. Wykonywali to na elektrycznej, metalowej płycie ochładzającej się do bardzo niskiej temperatury.
Amaro wyjechał z Polski do UK na początku studiów. Tam załapał się na pomocnika szefa kuchni w jednej z nowo otwartych włoskich restauracji. Nie umiał nic, zaryzykował, nakłamał w CV, rzucił studia i harował parę lat za pół darmo. Nauczył się wiele, aż w końcu trafił do El Bulli, słynnej restauracji serwującej kuchnię molekularną. Wrócił do Polski i przez pewien czas gotował w Amber Room w Warszawie, aż wreszcie otworzył długo oczekiwane przez smakoszy Atelier Amaro.
Kreatywne podejście do kuchni polskiej jest jedną z cech wyróżniających tego restauratora i wybitnego kucharza. Tradycyjne składniki wykorzystuje i podaje w nowoczesny sposób. To wspaniałe, oglądać ile niesamowitych smaków kryje się w starych recepturach naszych przodków.
Tymczasem chciałam napisać dziś o kuchni domowej i o zwyczajach żywieniowych Polaków. I tu, niestety, wieje biedą.
1. Pyry
Absolutnie do wszystkiego, saute, bez przypraw albo przesolone. Niekiedy polane ulubionym przez niektórych tłuszczykiem z patelni. Mojemu pokoleniu odbija się ten model żywienia do tego stopnia, że ludzie wyprowadzając się w domu dochodzą do wniosku, że nigdy już ziemniaków nie tkną nawet palcem.
2. Kiszonki/surówki z pojemniczków
To gówno zastępuje w posiłkach świeże warzywa. Nie mam słów. Od czasu do czasu ogóreczki konserowe/papryka marynowana jest pyszna, ale codziennie?
3. Spagietti jako szczyt wyrafinowania
Ile razy słyszałeś "Jestem mistrzę kuchni, robię ZAJEBISTE spagietti bolonezzzz".
Ja słyszałam to wielokrotnie. Podaje Ci taki delikwent to swoje spaghetti, jesz, no nie była to podróż kulinarna marzeń, a normalny, pożywny posiłek. To badawcze spojrzenie i oczekiwanie na komplementy...
Pamiętam taki przerażający raz, kiedy koleżanka ze szkoły zaprosiła mnie do domu, żeby zrobić ze mną projekt. Przyszłam. Okazało się, że zaangażowana była w to cała rodzina, łącznie z rodzeństwem. Przygotowano wytworny obiad. Tak, ogromny gar spaghetti bolognese.
4. Kebaby
Nieświeże, tłuste mięso krojone wiecznie brudną piłą i leżakujące w zjełczałym tłuszczu podane na bułce z kupą warzyw bez smaku i sosami, które są tak ostre/czosnkowe, że w rezultacie zabijają cały smak. No kurwa świetne jedzenie. Tak, jadłam kiedyś kebab. Nie, nie jestem wegetarianką.
5. Krojony chleb do wszystkiego
Z krojonym chlebem to jest tak, że ten kupowany w folii jest nasączony konserwantami i ulepszaczami. To się nawet czuje w smaku. Jeśli już koniecznie chcemy kupić krojony, wybierzmy ten, który pani w piekarni kroi przy nas.
Ponadto ulubione przeze mnie i przez Gieca, zdanie-mantra osób ze starszego pokolenia:
-Jak ty to jesz?? BEZ CHLEBA?!
Niekaceptowalne oczywiście jest jedzenie takiego chleba bez masła, no bo, loool, kto tak robi :D?
6. Kupowanie ciast-przekładańców
Akurat tutaj powinnam przyczepić się również do ciastek na wagę, ale wiem, że trafiają się czasem naprawdę niezłe kruche ciastka sprzedawane w ten sposób. Moja babcia kupuje kruche posypane gruboziarnistym cukrem i maślane- są pyszne. Ciasta przekładańce: stefanki, ciasta toffi, snickersy, budyniowe, metrowiec, pani walewska, cycki murzynki, orzechowiec... One może i są jadalne jeśli upiecze je sąsiadka, ale te z cukierni są naprawdę obleśnie słodkie i nie ma w nich prawie nic poza cukrem, budyniem i masłem.
Takie ciasta niestety są według mnie typowo polskie. Kojarzą mi się z imieninami ciotki.
Odzywa się tu we mnie zamiłowanie do francuskich słodyczy... Mało pysznego ciasta, dużo owoców i karmel. Tak!
7. Przyrządzanie mięsa bez przypraw
Nikt nie uczy, że poza solą i pieprzem można dodać dla wzbogacenia innych przypraw. Diametralna jest różnica pomiędzy tradycyjnym polskim klopsem bez niczego, a przepisem Jamiego Olivera, który zawiera czosnek, chilli, musztardę dijon, pokruszone krakersy... W rezultacie często mięso, zwłaszcza mielone, jest mdłe i niesmaczne.
Kiedy byłam dzieckiem nieznosiłam klopsków, w każdej postaci. Były szare, glutowate i niesmaczne. Teraz, kiedy umiem je przyrządzić, stały się jednym z moich ulubionych poprawiaczy nastroju.
8. Brak świeżych ziół w kuchni.
Całkiem niedawno w asortymencie przypraw przeciętnego Polaka był tylko suszony majeranek i słodka papryka. To na szczęście powoli się zmienia, ponieważ pokochaliśmy świeżą bazylię, z czego bardzo się cieszę.
9.Niewłaściwe łączenie przypraw
Częstym błędem jest nieumiejętne łączenie przypraw przez ludzi, którzy dopiero odkryli susze i proszki. Gorzej jest, jeśli w zasięgu rąk takiego delikwenta znajdą się jeszcze przyprawy w płynie. W rezultacie będzie gotował sos do spaghetti doprawiany suszoną bazylią, oregano, rozmarynem, curry, kolendrą, kminkiem, majerankiem, maggi, sosem sojowym, octem jabłkowym.... Nie wszystko co smakuje jakby doprawiał to Lay's jest dobre.
10. Konserwowanie wszystkiego i chomikowanie na czas apokalipsy
Otwórz zamrażarkę. Jeśli masz w niej zamrożone kule ciasta pierogowego sprzed 4 lat, kadłubek z kury sprzed 2, groszek, który 5 lat temu podarował wam dziadek i dziesięć worków starych wiśni, to mieszkasz w prawdziwym polskim domu.
Otwórz spiżarnię. Jeśli zamrażarka była pełna, to w spiżarni znajdziesz milion słoików z ostatnich 10 lat, pełnych niezdatnych do spożycia marynowanych grzybów, które wyglądają jak zwłoki ślimaków. Nikt nigdy ich nie otworzy.
A teraz pomyśl jakie wspaniałe ciasta można było zrobić z tych nieszczęsnych wiśni, kiedy jeszcze były świeże. Grzyby mogły fantastycznie wzbogacić smak niejednego sosu czy zupy. Nie rozumiem tego postępowania. Zamiast mrozić świeże produkty można przecież zrobić z nich pierwszorzędne przetwory i jeść je jesienią i zimą, czekając na nową porcję świeżych składników...
Podobno ludzie ewolucyjnie przystosowani są do polowania na smak słodki. Nawet receptory odbierające ten smak znajdują się już na samym czubku języka, żeby ułatwić nam rozpoznanie. TAK, to cukier, atakuj. Jestem jednym z tych dziwnych ewenementów, które wolą zjeść coś słonego. Kiedy mam wybrać pomiędzy przystawką a deserem, to decyzja jest dla mnie zazwyczaj oczywista. Francja zagięła mnie zwłaszcza pod tym względem.
Kultura jedzenia
Francuzi jedzą lekkie śniadanie, lunch i późną obiadokolację.
My śniadanie mieliśmy wliczone w cenę i jedliśmy je w hotelu. Mimo, że jesteśmy śpiochami i kiedy możemy, wstajemy ok. 14, na ten posiłek zrywaliśmy się specjalnie o 9. Jedyne co było niesmaczne w tych hotelowych petit-dejeneurs to kawa, ale ona chyba była rozpuszczalna. Piłam zawsze herbatę lub sok z dozownika, który podejrzanie intensywnie smakował jak świeżo wyciskany. Do wyboru było ciepłe, świeże pieczywo (małe bagietki, croissants i rodzaj drożdżowych bułeczek nadziewanych czekoladą), cieniutkie naleśniki, płatki z mlekiem (tego akurat nie jedliśmy), ser, wędlina, jogurty, mus jabłkowy, sałatka owocowa, białe serki, dżemy i miód.
I wiecie jaki był skład dżemu?
Owoce, cukier, woda, kwas cytrynowy, pektyna.
Przez cały czas pobytu we Francji zachwycałam się tym, jak bardzo świeże i proste było podawane jedzenie. Niniejszym pozbyłam się forsowanego w Polsce złudzenia, że robimy najlepsze pieczywo i wędliny. Otóż zdecydowane nie. Poza cudem, którym były boulangerie i patissierie, zwykła bagietka z Leader Price była smaczna i jadalna przez dwa do trzech dni. Dżemy, pasty i przetwory są zrobione jak najprościej. Nie wytrzymują porównania z polskimi terminami przydatności, ale za to są smaczniejsze i naturalniejsze. Francuzi kupują żywność i zjadają ją zamiast chomikować. Oto metoda!
Do każdego posiłku we francuskiej restauracji za darmo podawany jest koszyczek z kawałkami smacznej, świeżej bagietki oraz karafka z wodą. Menu często łączone jest w posiłek przystawka+danie główne lub danie główne+deser.
W pizzeriach zamawia się jedną pizzę na osobę. Do zamówienia podawana jest butelka ostrej, dobrej jakościowo oliwy, na której dnie pływają suszone papryczki chilli. Pizza jest idealna dla średnio głodnej dorosłej osoby, choć wygląda na bardzo dużą. Jej zdecydowaną zaletą jest ciasto, które jest cieniutkie, sprężyste, chrupiące przy krawędziach i właściwie pozbawione brzegów. Dzięki takiej a nie innej strukturze ciasta można właściwie docenić walory smakowe dodatków (świeżych i pysznych) i nie można się przejeść. Je się ją nożem i widelcem, nie ma zwyczaju kroić jej w trójkąty. Po takiej pizzy spokojnie można zamówić jeszcze deser.
Ja jadłam wersję z boczkiem i jajkiem sadzonym. Idealnie upieczone jajko z płynącym żółtkiem, Jezusie Maryjo...
Na lunch Francuzi jedzą zupy, sałatki, naleśniki i mniejsze dania mięsne. Przerwa na lunch jest prawnie zagwarantowana każdemu pracownikowi. Lokale otwarte są do ok. 14, a później pozostają zamknięte do godziny 18-19. Muszę przyznać, że był to dla nas pewien problem, ponieważ przyzwyczajeni do polskich pór posiłków robiliśmy się głodni już przed 17. Zdecydowanie najlepszy lunch, który dodatkowo przebił wszystkie inne posiłki i utkwił mi w głowie jako najlepsze danie wyjazdu, jedliśmy na Polach Elizejskich.
Gdy szuka się miejsca na obiad i przegląda rozwieszone na restauracjach menu często kelnerzy lub właściciele sami wychodzą na ulicę i zapraszają do środka. Nie w nachalny sposób i nikt nie obraża się jeśli jednak klient zdecyduje się wyjść. Kelnerzy nie patrzą na klientów z góry.
W ciągu dnia można wpaść również na kawę i deser do dowolnej kawiarni.
Najlepsze z najlepszych
Najbardziej fantastycznym posiłkiem, który jadłam w Paryżu była sałatka. Serio, sałatka. Codziennie próbowałam różnych dań charakterystycznych dla kuchni francuskiej (stek z francuskimi frytkami, confit z kaczki, najróżniejsze słodycze) i zaczęłam się zastanawiać w jaki sposób przyrządzają sałatki. Oczywiście nie zawiodłam się i dane mi było spróbować czegoś wstrząsająco smacznego i prostego. Zamówiłam sałatkę z serem kozim- w Polsce dostałabym prawdopodobnie mieszankę sałat z całkiem niezłym dressingiem, jakimiś warzywami i kawałkami koziego sera na wierzchu. Tam podano mi prostą mieszankę sałat (albo nawet samą masłową, tylko że świeżą, sprężystą, delikatnie chrupiącą, nie rozmiękłą) przyprawioną domowym majonezem. Sałata zajmowała centralne miejsce na talerzu i była przybrana dodatkami: na wierzchu leżał duży plaster dojrzewającej szynki, z boku kryły się doprawione gotowane ziemniaki, cienkie cząstki jajka na twardo, kawałeczki pomidora i grzanki z wiejskiego chleba z zapieczonymi malutkimi krążkami pleśniowego sera koziego w całości. Jedząc sałatkę można było dowolnie komponować ze sobą smaki. To było jak malowanie: składniki dawały obfitą gamę możliwości. Czysty smak świeżych produktów kontra doskonałe połączenia (ziemniaki+szynka, szynka+sałata+grzanki... mogłabym jeść to w nieskończoność....). Niesamowite jedzenie, niesamowita obsługa, bardzo urocze i przyjemne miejsce w bezpośrednim pobliżu Łuku Triumfalnego. Maleńki lokal o nazwie La Deauville, zapchany po sam dach ludźmi wszelkich narodowości. Profesjonalni i mili kelnerzy w marynarskich koszulkach i czapeczkach, goście z poczuciem humoru i z niesamowitą żyłką do języków obcych: mówili biegle po angielsku, odrobinę po włosku, niemiecku i rosyjsku. Nawet jeśli składaliśmy zamówienie po francusku, oni znajdowali sposób, żeby wtrącić coś miłego w jakimś słowiańskim języku, na przykład na do widzenia, tylko dlatego, że między sobą rozmawialiśmy po polsku.
Najlepszy deser jaki jadłam we Francji to tarta tatin z jabłkami. Tego dnia zjedliśmy jedyny naprawdę paskudny obiad (to było tak obrzydliwe, że wypieram to ze świadomości i bardzo odradzam restaurację pełną starszych kelnerów w bezpośrednim sąsiedztwie Notre Dame) i postanowiliśmy jakoś ratować kubki smakowe w dowolnej, ładnie wyglądającej kawiarni, która serwuje tartę tatin. Ciastko było malutkie ale dość wysokie, podane na ciepło z cynamonem i zwykłą śmietaną w osobnym naczynku. Cieniutkie, smaczne ciasto i gruba warstwa słodko-kwaśnych, duszonych jabłek, odrobina karmelu. Absolutnie pyszne, jak zresztą wszystkie francuskie słodycze. Inne doskonałe desery jakich próbowałam to tarta z jabłkami, creme brulee (długo był numerem jeden) i creme caramel.
Bardzo ciekawe w smaku były pieczone kasztany, które przypominały lekko słodkie ziemniaki.
Francuskie słodycze
Jako, że nie należę do słodkożerców, słodycze na zimno z patissierie poznałam dopiero ostatniego dnia wyjazdu. Kiedy zobaczyłam co sprzedaje się w zwykłych cukierniach, jakie to kolorowe, świeże i śliczne, to Michał świadkiem, sporą część ostatniego dnia roku spędziliśmy w kolejkach po ciastka. Przede wszystkim makaroniki. Rodzaj składanych ciasteczek, z wyglądu podobne do dużej wersji polskich ciastek o nazwie bitki lub baletki. Barwione, kruche i lekko twarde z wierzchu, wspaniale miękkie i wilgotne w środku. Przekładane kremem i świeżymi owocami. My jedliśmy duże makaroniki przekładane malinami (na zdjęciu) i truskawkami oraz miniaturowe wersje, bardziej chrupiące i przekładane samym kremem.
Poza tym spróbowaliśmy Paris brest, musu z szampana (wyjątkowo śliczny i smaczny, przygotowywany specjalnie na Sylwestra) i francuskiej charlotte.
I tutaj ciekawoska. W Polsce szarlotką nazywamy ciasto kruche, krucho-drożdżowe lub wariant jednego z tych ciast, przekładany duszonym nadzieniem jabłkowym pod kruszonką lub drugą warstwą ciasta. Lekkie, puszyste, nasączone alkoholem i przełożone cienką warstwą jabłek ciasto to jabłecznik. Natomiast francuska charlotte to ciastko przygotowywane w foremce o kształcie ściętego stożka- bywa, że za taką foremkę służy doniczka! Boki i dno formy wykłada się podłużnymi i okrągłymi biszkoptami, a środek wypełnia się owocowym kremem, który tężeje i spaja ciastko po schłodzeniu. Wierzch dekoruje się świeżymi owocami. Nasza charlotte była truskawkowa i chyba nie muszę mówić jak świetnie smakowała z szampanem o północy...
Ciacha nad Sekwaną.
Pamiątki na kuchenną półkę
Z Paryża przywieźliśmy sobie głównie książki i artykuły spożywcze. Michał ma dwie książki o winach, a ja trzy książki kucharskie: jedną dużą, wspaniale wydaną o tradycyjnej kuchni francuskiej, zawierającą masę genialnych zdjęć i bardzo proste przepisy, drugą o samych deserach i trzecią o makaronikach. Przywieźliśmy kilka serków st Marcellin (na tartinki, które nadal nie powstały..), kilka pleśniowych serów kozich (z rodzaju tych, które jadłam na grzankach z sałatką) i większy krążek Camembert. Wybrałam też dla nas sól waniliową, dużą butlę białego octu winnego z pęczkami ziół prowansalskich w środku, buteleczkę oliwy aromatyzowanej czarną truflą (niesamowity dodatek do czekolady) i słoiczek naprawdę dobrej tapenady. W sklepie z żywnością (który pokochałam) widzieliśmy też starych dobrych znajomych, czyli Wyborową i panią na żet:
Pod względem kulinarnym tych 5 dni spędzonych we Francji nauczyło mnie więcej niż dwa lata gotowania z książek kucharskich. Poza tym posiadłam wiedzę, którą trudno wyłuskać z jakiegokolwiek źródła pisanego czy wizualnego: doświadczyłam na własnej skórze wspaniałego modelu francuskiego żywienia.
W Paryżu spędziliśmy pełne 5 dni i jakieś okruszki. Nie mogę nazwać pełnym dnia 1 stycznia, kiedy trzeba było zwlec się z łóżka, ubrać mnie i prawie zanieść na samolot. W trakcie naszego pobytu zobaczyliśmy piękne miejsca, szczupłych Francuzów, wkurzających Hansów, miniaturki Wieży Eiffla (dosłownie i w przenośni) oraz śmierć Lisa. I serio, mimo wszelkich dziwnych i niekoniecznie łatwych momentów tego wyjazdu- to był najlepszy Sylwester w moim życiu.
Wszystko zaczęło się od zachwytu kulturą jedzenia, być może dlatego, że jestem małym kulinarnym świrem. O wszystkim co związane z francuskim jedzeniem będę pisała w kolejnej notce.
Zachwyt miastem przyszedł nieco później, kiedy już zdecydowaliśmy się na wyjście z okolicy Dworca Północnego i Wschodniego. Cały pierwszy wieczór spędziliśmy na końcowym odcinku Rue Lafayette. Tę bardziej urokliwą część miasta zobaczyłam kiedy wybraliśmy się na pierwszy spacer w kierunku Sekwany. Codziennie wybieraliśmy się na tę samą przechadzkę w różnych wariantach: mijaliśmy bulwar St Denis i kierowaliśmy się w okolicę Notre Dame. Bardzo polubiłam tę trasę, szczególnie wspomniany bulwar, na którym podobnie jak w dzielnicy Łacińskiej, można było w okazyjnych cenach nabyć na ulicznych stoiskach księgarni przecenione książki kucharskie, wielkie, pięknie wydane albumy artystyczne oraz przewodniki. Jako mali książkofile natychmiast zaopatrzaliśmy się w takich miejscach, zwłaszcza ja, bo w końcu nie mówię ani słowa po francusku (mój legendarny kontakt z Francuzką wyglądał mniej więcej tak: Creme brulee? OUI!).
Drugiego dnia, kiedy już okazało się, że da się ze mną biegać po mieście, wybraliśmy się do ścisłego centrum. I tu moje mało błyskotliwe spostrzeżenie: gdyby w Warszawie ludzie chodzili po ulicach tak jak w Paryżu, to kierowcy montowaliby na maskach maszynki do mielenia mięsa. Żeby centrum stało się chociaż odrobinę przejezdne, ruchem muszą kierować policjanci z gwizdkami. Kiedy stajesz na czerwonym ludzie patrzą na Ciebie z politowaniem i sami pchają się na jezdnię szerokości, bagatela, Marszałkowskiej, z dziećmi, kociętami czy porcelaną pod pachą, bo przecież są niezniszczalni.
To właśnie w centrum Paryża poległ Lisu. Była to moja ulubiona (pierwsza którą kupiłam) płócienna broszka z malowanym ręcznie zwierzakiem przypominającym lisa, którą dałam w prezencie Michałowi. Michał gubił lisa dwukrotnie, niestety ze skutkiem śmiertelnym. Lisu, jako podróżnik, przyjechał pociągiem z Łeby, wyjechał do Bydgoszczy, wrócił pociągiem do Warszawy i przyleciał samolotem do Paryża. Zginął zadeptany przez tłum turistasów, lub, być może uciekł i teraz grzeje się na karaibskiej plaży z drinkiem z palemką w płóciennej łapce. Oby pamiętał o destrukcyjnym wpływie słońca...
Na zwiedzenie Luwru przeznaczyliśmy właściwie cały dzień trzeci. Niestety nie sprawdziliśmy dokładnie które sale są zamknięte i obiegliśmy jak dzicy wszystkie piętra tylko po to, żeby napatrzeć się do mdłości na XVIII i XIX-wieczne malarstwo francuskie (serio, nie polecam) i nie zobaczyć Vermeera. Zasadniczo spotkaliśmy tam kilka typów zwiedzających:
1. Ludzie bez Internetu
No bo jak inaczej wyjaśnić, że musieli sfotografować KAŻDY obraz czy rzeźbę? W czasach, w których bardzo dobre, profesjonalne zdjęcia dzieł sztuki można wygooglować w ułamku sekundy, nadal istnieje tłum ludzi, którzy robią gównofotki i idą dalej bez oglądania tego, co właśnie sfotografowali.
2. Ludzie z iPadami
Odmiana ludzi z punktu 1, którzy do fotografowania używają iPadów. Tak, idziesz sobie, podnosisz głowę wyżej, żeby obejrzeć obraz znad ramienia człowieka przed Tobą i nagle umierasz na zawał, bo ten gość staje jak wryty i wystrzela w górę machinę wielkości książki formatu A4, oprawnej w skórę z tura, kurwa.
3. Prezenterzy i macacze
Turyści, którzy chcą wykazać się większą inwencją niż zwykli gównofotograficze. Prezenterzy robią zdjęcia pokroju:
Zaprezentują specjalnie dla Ciebie każdą rzeźbę, każdy obraz. Oni go nawet pobłogosławią swymi złotymi dłońmi. Macacze natomiast specjalizują się w naśladowaniu pozy wyrzeźbionej postaci (w bezpośrednim sąsiedztwie rzeźby), głaskaniu, lizaniu oraz stymulowaniu marmurowych członków (zwłaszcza członków).
4. Oszczędni
Masz sześć lat i mame i tate zabrali Cię do Paryża? Myślisz: Disnejlend, o raju. Niestety, Twoja matka Grażyna myśli: 40 JURO ZA WEJŚCIE?! I co? I gówno, pójdziesz do Luwru, żeby nie zrozumieć ani słowa z francuskich podpisów (tylko francuskie) i zazdrościć innym dzieciom opasek z uszami myszki Miki. Za to za wejście mame nie zapłaci nawet euro.
5. Niewidzialni
Ci ludzie wiedzą co oglądają i po co przyszli. Tylko, że giną w tłumie idiotów i nie mogą sobie spokojnie pooglądać, bo zawsze wchodzą komuś w kadr.
Jednym z ciekawszych miejsc, które odwiedziliśmy był bulwar Clichy. To właśnie tam znajduje się Moulin Rouge, muzeum erotyki (które następnym razem chcę koniecznie zobaczyć..) oraz Plac Pigalle. Clichy to długi deptak otoczony z obu stron tandetnymi sex shopami, sklepami z pamiątkami i klubami ze striptizem. Mimo wszechobecnego, wciskającego się wszędzie kiczu nie odebrałam Clichy jako odrzucającego miejsca. To właśnie tam zobaczyliśmy erotyczny odpowiednik portu lotów kosmicznych:
oraz dowiedzieliśmy się jak prawidłowo zaparkować sofę:
W wyjątkowy sposób dołączyłam do Michała w bazach danych francuskiej policji. On znalazł się tam po zniknięciu jego portfela, ja po utracie dużej, papierowej torby z absolutnie całą moją bielizną.
Bielizną.
Tak, bielizną.
I teraz wstarczy sobie wyobrazić dwóch dorosłych facetów (w tym groźnie wyglądającego pana policjanta w wielkiej kurtce) próbujących porozmawiać po frangielsku o kradzieży majtek 19-latki, w obecności tejże. Ubezpieczyciel wymaga wyszczególnienia w policyjnym zgłoszeniu wszystkich zaginionych rzeczy. Kurs słówek był pyszny, zwłaszcza jarretelle.
Tak, tak, to małe z tyłu to ta słynna wieża.
Jeśli chcesz zobaczyć cichy, wesoły i na sekundę pozbawiony turystów Paryż to przyjedź tam na Sylwestra. O 23 idź na spacer, naciesz się północą na którymś z pięknych mostów, a potem idź zjeść jakieś fantastyczne ciastko pod pustym Luwrem.
Którejś nocy, wracając ze Starówki w towarzystwie tej pani rzuciłam luźną propozycję. Taką zupełnie wyimaginowaną. - Jedźmy do Paryża.- W głowie miałam wszystkie te fantastyczne rozmowy nad mleczną pianką kawy i moje własne drobne anegdoty na temat Kijowa. W moich oczach nie było jednak takiej pasji, jaką widziałam w jego, kiedy opowiadał o Paryżu. Nawet głos miał wtedy inny.
Więc powiedziałam to, on spojrzał na mnie i powiedział: dobrze.
Odłożyłam 200 zł z urodzin do koperty, przewiązałam ją wstążką, odmawiałam sobie rozpusty przez miesiąc, a potem kupiłam sobie torebkę w topshopie za 220 zł.
Powitalny wieczór na bydgoskiej starówce, ciepło, cycki w lekkim nieładzie i myśli nieco po drinku. I pod wpływem wolności Cortazara mówię znów: - Powinniśmy jechać do Paryża. -Już? -Tak, dzisiaj, jutro. Rzucić wszystko.
Nie rzuciliśmy, ale polecieliśmy do Francji w pierwszym możliwym terminie.
A pierwszy możliwy termin wypadał w Sylwestra.
Już w kolejnych notkach dowiecie się:
Kim był Lisu, co przeżył i gdzie zginął
Dlaczego Polina Mażewska znajduje się w bazach danych paryskiej policji
Co łączy marynarskie koszulki, dobre jedzenie i Pola Elizejskie