Student pracujący

Autor: Maj , wtorek, 3 grudnia 2013 02:18

Kiedy zaczęłam szukać pracy myślałam, że jest to dość łatwe i oczywiste zadanie. Załamałam się chyba po około 5-6 CV bez odpowiedzi, dwóch bezowocnych rozmowach kwalifikacyjnych i dwóch dniach próbnych. Kiedy wypełniałam internetowy formularz zgłoszeniowy dla Subway nie miałam większych nadziei. Przyjaciel powiedział mi kiedyś, że tego i tak nikt nigdy nie sprawdza, więc nie spodziewałam się odzewu. Chciałam oczyścić sumienie i usprawiedliwić się, że właściwie zrobiłam wszystko co mogłam. Dzień po wysłaniu formularza dostałam telefon z jednego ze stołecznych sabłejów. Tak oto wstąpiłam w szeregi ludzi w czerwonych koszulkach.
Nie będę rozwodzić się nad tym jak mi się pracuje, z kim i dlaczego. To co jest niesamowite w pracy w takim miejscu, i w ogóle w jakiejkolwiek pracy wymagającej kontaktu z klientem, to uświadomienie sobie jak abstrakcyjne pomysły potrafią mieć w zasadzie normalni ludzie. I bynajmniej nie mam tu na myśli próśb o różne warzywa na dwie różne połówki kanapki. Oto przegląd najlepszych akcji z tego tygodnia:

1. Okropny kocioł, kolejka zakręca za drzwiami. Właśnie napłynęła fala głodnych ludzi i wszyscy chcą zjeść teraz, już, najlepiej największą możliwą kanapkę ze wszystkim co się da. Obsługujemy panią, która bardzo upiera się na mini suba, powtarzając, że chce najmniejszą bułę jaką mamy. Koleżanka przygotowuje go dla niej, ponieważ my, żółtodzioby, nie znamy procedur dla tak małej kanapki. Z kolejki wyłania się następny klient, widać, że taki niezorientowany dość, przyjmuję zamówienie.
M: Dzień dobry, witamy w Subway. Co dla pana?
K: A ja chcę NORMALNĄ kanapkę
M (niewzruszona): Co to znaczy normalna kanapka?
K: Z SANDACZEM.
Wrosłam w podłogę, zamrugałam parokrotnie, po czym jak grzeczny i kulturalny pracownik sektora gastronomicznego zapytałam czy może być z szynką. Możliwe, że lekko zachichotałam.

2. Stoję na warzywach, kolejka jak zwykle. Klient zamawia dużą, 30 centymetrową bułkę. Standardy mówią, że na każdą taką kanapkę przypada po 6 warzyw każdego rodzaju. Oczywiście ludzie lubią brać mniej tego, więcej tamtego i nigdy nie jest to problem. Nawet lubię takich wybrednych, bo mniej się człowiek napracuje nad takim sandwichem w którym jest na przykład tylko pomidor i dużo oliwek.
K:...i do tego proszę jedną ostrą papryczkę.
Maj, jako przykładny pracownik znający standardy łapie mniejszą niż zwykle garstkę jalapenos i rozkłada na kanapce.
K: NIE, NIE TAK. PROSZĘ MI POŁOŻYĆ JEDEN PLASTEREK.
Okeeeeej. Zdejmuję, pozostawiam jedną, samotną papryczkę na trzydziestocentymetrowej powierzchni, polewam sosem i przekrajam. Klijęt nasz pan.

3. Akcja znana właściwie tylko z opowieści.
X: Dzień dobry, witamy w Subway. Co mogę dla pana przygotować?
K: Dzień dobry. Poproszę kanapkę klubową.
Niby mała rzecz, a cieszy. Oczywiście chodziło o Subway Club, ale w naszych zmęczonych głowach nagle zagrali DJ-e, laski zaczęły wywijać tyłkami, a faceci zgonować po kątach. Tak właśnie S Club został u nas oficjalną kanapką melanżu.

obrazek jest autorstwa Mileny Milak

Gdzie jest Twój tata?

Autor: Maj , sobota, 16 listopada 2013 02:33

Pozostając w temacie jesiennej depresji pozwolę sobie przytoczyć piosenkę:


Jej, czy ktoś z Was sprawdzał o czym on śpiewa tym razem? Wszyscy znamy Stromae z jego hitu "Alors on danse", który opowiada o tym jak to nie układa się w życiu, w pracy i z hajsami. W tej sytuacji wszystko jest jasne i proste: więc idziemy tańczyć!
Tym razem w formie tanecznego bitu dostajemy naprawdę poważną rozkminę. Ci, którzy znają francuski sami słyszą. Ci, którzy nie znają, lub tak jak ja- dopiero zaczynają swoją przygodę z tym językiem- sprawdźcie proszę o czym on śpiewa. Warto. A więc proszę, powiedz mi gdzie jest Twój tata?
Mamy plagę rozwodów, dzieci chowają się w cieniu pracujących ojców lub w ogóle ich nie znając. Niesamowite, że ktoś nagrał coś takiego, zwłaszcza w popowej konwencji. Co dzisiaj znaczy być ojcem? Czy to już tylko łożenie na rodzinę? Czy kosztem lepszego poziomu życia warto poświęcić spędzanie czasu z rodziną? Jak to będzie wyglądało gdy to nasze pokolenie założy rodziny? To pokolenie, które często chowało się bez ojca właśnie.
Mojemu ojcu mogłabym zadać to samo pytanie, które powtarza Stromae: papa où t'es?

Bitter-sweet

Autor: Maj , środa, 6 listopada 2013 22:19

Dużo działo się w ciągu ostatnich pięciu tygodni. Przeprowadzka, oswajanie się z samotnością, ponowne przeżywanie rozstań, propozycja pracy, dziwaczne doświadczenia towarzyskie. W finale złamane serce.

Cieszę się nowym mieszkaniem. Przeprowadziłam się do swojej ulubionej dzielnicy. Siedzę w oknie na piątym piętrze, noga wystaje mi na zewnątrz. Niby mam lęk wysokości, ale powiedzmy, że i tak mnie to jebie. Patrzę na przejeżdżające tramwaje, na szare niebo i czubki wciąż jeszcze ulistnionych drzew z parku naprzeciwko. Codziennie przed zaśnięciem słucham nocnych płynących ulicą, na którą wychodzą moje okna. Bo tak, tym razem mam okna. Poza ciszą słychać tylko ich szum.
Siedząc w oknie palę krzywo skręcone fajki. Śmieszne są, o smaku pinacolady. Dają mi pewnego rodzaju Substytut.
Mam najbardziej żałośnie skręcone fajki po tej stronie Wisły. Kumple płakali ze śmiechu jak mnie uczyli.
Z głośników leci ZAZ i jej Recto Verso. Świetna płyta. Dzisiaj nawet udało mi się narysować coś, co ma znaczenie. Pierwszy raz od około 1,5 roku.

Bajzel w moim życiu uczuciowym trwa, tak naprawdę nigdy się nie skończył. Przywołując w pamięci słowa Scotta Pilgrima- właśnie piorę publicznie swoją seksowną bieliznę.
Codziennie zmagam się z gniewem, ostatnio coraz częściej. Ciąży mi ktoś na wątrobie i burzy żółć do tego stopnia, że każdego dnia wycieram wszelkie ślady obecności tej osoby w swoim życiu. Nie chcę niczego pamiętać.
Na domiar złego pojawił się ktoś diametralnie inny niż wszyscy. Tak jak zapowiadał, wciska mnie do głębokiego friend-zone. Co zrobię? To co już zdążyłam wypróbować. Odetnę go jak gnijącą kończynę i wyrzucę jak najdalej od siebie. Niech się grzeje w blasku swojej zajebistości sam.
Nie mogę się uczyć. Mam gastrofazę. Śpię rekordowo długo. Potrzebuję kilku dni, żeby dojść do siebie.



Po x wysłanych CV ktoś się w końcu odezwał. Przepracowałam dwa dni próbne. Moje ciuchy przesiąkają zapachem frytury. Ludzie w autobusach na mój widok myślą o obiedzie. Mam nadzieję, że coś z tego będzie, choć to jeszcze bardzo nieoficjalne...

Potrzebuję odpocząć przez parę dni. Zapowiadany cykl Maj Adoptuje oczywiście powstanie. Jedno spotkanie za mną, trzy przede mną. Na razie po prostu nie mam siły usiąść i o tym pisać...
Kolejne randki zapowiadają się wyjątkowo lamersko, więc przypuszczam, że będzie co czytać.


Maj adoptuje- wstępniak

Autor: Maj , piątek, 25 października 2013 14:04

Wczoraj zobaczyłam reklamę, a owa reklama była dobra.
Jak nie znoszę reklam, tak ta przykuła moją uwagę, rozśmieszyła i sprowokowała do kliknięcia. Strona prezentowała się bosko, grafiki rozbawiły mnie jeszcze bardziej. Zarejestrowałam się.

Oto historia mojego konta na Zaadoptuj Faceta. Nigdy wcześniej nie miałam konta na serwisie randkowym. Nigdy nie chodziłam na randki z chłopakami z internetów.
I tak w mojej głowie narodził się szatański pomysł. Przez cały listopad będę chodziła na randki z poznanymi na tym serwisie facetami i postowała tu rezultaty. Oczywiście w przerysowany i zabawny sposób- o ile panowie nie okażą się przypadkiem interesujący. Tak oto zostanę testerką serwisu randkowego.
Listopad Miesiącem Randek!
Pierwsze relacje wkrótce.

Starożytny Kodeks Majów

Autor: Maj , sobota, 5 października 2013 21:43

Majański Kodeks spisany przed wiekami krwią niewiernych kobiet na skrzydłach nietoperza określa prawa rządzące Wszechświatem. Naukowcy nie są zgodni co do tego, kto dokładnie był jego autorem, ale podejrzewana jest Twoja Stara.

Na razie udało się odcyfrować trzy pierwsze Prawa Maja.

1 Prawo Maja
Wszystkie siniaki nieznanego pochodzenia, które odkrywa się na swoim ciele po imprezach powstały przez interwencję Palca Bożego. Uczestnik imprezy idzie spać po przyjęciu dużej dawki środków odurzających, a Palec Boży zaczyna go napierdalać.

2 Prawo Maja
Im bardziej atrakcyjna jest osoba, która się nam podoba tym większa szansa, że jest porządnie popierdolona.

3 Prawo Maja
Pijani ludzie robią 5 razy większy rozpierdol niż trzeźwi ludzie.

Jak widać Majowie mieli bardzo bogaty zasób słów inspirowanych słowem "pierdol".

Street food hangover

Autor: Maj , poniedziałek, 16 września 2013 02:15

Dziś pierwszy raz od 1,5 miesiąca mam coś, co teoretycznie przypomina kaca. Oczy mi się kleją i boli mnie głowa. Jak wiadomo kac ma swoje rozmaite rytuały. Poza oczywistą kac kupą, ważne jest śniadanie. Moim zarzuconym już rytuałem była lodowata szklanka Pepsi. Pakowałam sobie do wysokiej szklanki 6-7 kostek lodu i zalewałam świeżo otwartym napojem. Miało być kurewsko zimne, glukoza miała dodać energii, kiedy żołądek odmawia posłuszeństwa, a bąbelki miały być tak intensywne, żeby trzepało po ryju. Ten nektar bogów pomagał mi przetrwać wszystkie imprezy w Raszynowie, Wołominie, Warszawie i Bydgoszczy.

Od jakiegoś czasu nie miewam już pełnoobjawowego kaca. Dziś jednak nie czuję się najlepiej po absurdalnej imprezie w Medyku. Z pomocą nadszedł finał ligi foodtruck'ów na Narodowym. 
Obudziłam się, wzięłam długi prysznic, poszłam na spacer, a potem udałam się na Stadion. Nie wyglądałam najlepiej- kiedy przysypiałam na schodach czekając na J, jakiś koleś pytał czy wszystko ze mną ok. Mogło mnie uratować tylko jedno: dobre jedzenie. Dużo dobrego jedzenia. Sen jest dla słabych, to prawda. 
Wydarzenie było ogólnie rzecz biorąc kiepskie, bo nie miało żadnej reklamy. Przed zlotem był tam co prawda bieg na 5km i organizatorzy spodziewali się chyba, że biegacze będą chcieli sobie trochę pojeść, ale stało się inaczej. Wózki pełne najlepszości z warszawskich ulic stały smutno, przybite brakiem zainteresowania. Kiedy byłam na zlocie w Niedorzecznych w kolejce stało się pół godziny, a drugie pół czekało się na zamówienie. Razem z P zjedliśmy tam tylko tacos (11/10!!!!!111oneone) i kiełbaskę z frytkami (nie oceniam, nie moja bajka), a ja wypiłam ristretto (cudo). Suma sumarum, czuliśmy się dzisiaj jakbyśmy mieli cały zlot foodtruck'ów tylko dla siebie. Żadnych kolejek, żadnego czekania. Wszyscy kucharze robili nasze porcje w trymiga, bo chyba byli znudzeni. Nie mam tu na myśli niczego złego. W takich ekipach gotują pasjonaci. Chodzi mi tu o ten rodzaj nudy i zniecierpliwienia, który pojawia się gdy bardzo chcesz już robić to co lubisz, ale nie możesz, bo nie masz okazji. W każdym razie, J uraczył się tymiż samymi tacosami, które jadłam poprzednim razem, z tym że moje były z kurczakiem mole, a jego ze zwykłym. Potem ja zamówiłam sobie pyszne farfalle z czerwonym pesto w kubeczku i poszliśmy na burgera. 
Wózków z burgerami jest w mieście kilka. Te najbardziej sławne to Soul Food Bus, Dobra Buła, Meet Meat i Bobby Burger. Kocham burgery, więc wciąż przymierzam się do testowania nowych miejsc. Problem z burgerowniami w Warszawie jest taki, że w niektóre z nich naprawdę się wsiąka. Na długo. Są po prostu tak dobre, że nie chcesz już jeść w innych miejscach. Mam swoje ulubione miejscówki w mieście. Na śniadanie- Bułkę Przez Bibułkę. Na lody- Malinova. Na makaron- Pasta Mia. Na chińszczyznę- budka na tyłach kościoła przy Placu Zbawiciela. Na hummus- Beirut. Na owoce morza- Kraken. Na pizzę- Mąka i Woda. Na burgera- no i to jest właśnie ten problem... Cudowne jest to, że każda z burgerowni, w których byłam miała własny, niepowtarzalny styl. Nie mam tu na myśli dodatków, bo przecież niejedna knajpa ma kosmicznie wielkie menu,  tylko sam charakter kanapek. Są dni, w które ma się ochotę na wypasionego z podwójnym serem i boczkiem i są też dni, kiedy chciałoby się dużo zielonego w środku. Czasem coś lżejszego, czasem coś ciężkiego. Elegancko lub przaśnie. Z mięsem, boczkiem i szynką lub z kotletem z cieciorki i rukolą. Za każdym razem kiedy odkrywam nową burgerownię jestem zachwycona tym jak bardzo się od siebie różnią. Niby podają to samo, niby za każdym razem jest to kulinarny orgazm, ale jak różne są to doświadczenia! Czasem czuję się jakbym za każdym razem próbowała innego rodzaju dania, jakby to nie był tylko zwykły burger. Te kanapki mają osobowość.

W Barn Burgerze bywałam bardzo często. Odkryłam ich parę miesięcy po otwarciu, widziałam jak się wypromowali. Wypróbowałam wiele kanapek ze stałego menu i wiele z sezonowego. Miło wspominam Ludzki Luck z pomidorem malinowym i mozzarellą, Poranek Kojota z nachosami i najzwyklejszy Nagi Instynkt. Ich fryty też są boskie. Robią duże kotlety (200g), niesamowicie smaczne, ciężkie, maślane bułki opieczone na chrupiąco i napychają kanapki mnóstwem ciekawych dodatków takich jak kawałki krabów, pesto szczypiorkowe czy kurze serduszka. Panowie z Barna są artystami. Żonglują smakami, tworzą ciekawe połączenia i odpicowują te klasyczne. Wydaje mi się, że są trochę mniej artystyczni niż kucharze z Warburgera (który jeszcze przede mną, ho) ale zdecydowanie bardziej niż ci z Soul Food. Do burgera w Barnie dodają też moją ukochaną pomidorowo-kolendrową, łagodną salsę w małym pojemniczku i colesława/sałatkę własnej roboty. Po wyjściu człowiek się toczy i jest opchany do nieprzytomności, ale szczęśliwy. To knajpa na te głodne, zimne dni kiedy pusto w brzuszku i nieszczęśliwie i potrzebuje się porządnej, wielkiej, intensywnej buły.


Mój faworyt w menu Barna: Poranek Kojota. Burger, warzywa, nachosy, sos serowy Cheddar i bekon. Na pierwszym planie niesamowita salsa fresca, moja ulubiona. 

Soul Food Bus to moja najświeższa miłość. I kocham się w nim z wzajemnością, ponieważ za każdym razem kiedy tam jestem dostaję kanapkę, która jest doskonała. Jadłam tam Swissa z serem pleśniowym i pieczarkami, Mexicana z ostrym sosem, guacamole i śmietaną, ostrą quesedillę Macho (xD) i Philly Cheesesteak. Można powiedzieć, że uzależniłam się od ich sosu chilli. No nie wiem jak oni to robią, ale ten sos jest kosmicznie dobry- choć nie tak bardzo jak sos habanero dziewczyn z Ricos Tacos, ale podejrzewam, że ów sos nie nadawałby się do hamburgerów. W Soul Food nie chodzi o dodatki, a o burgera samego w sobie. Nie znajdziemy tu wielkich, wypchanych po brzegi bułek, a zgrabne kanapki, do których nie trzeba opracowywać planu jedzenia. Bekonu i sera nie ma w każdej kanapce, jak to bywa w innych miejscach, ale na nudę nie można narzekać. No bo na przykład burger z grillowanym ananasem... Kotlety są tu o 50 g lżejsze niż w standardowych burgerowniach, ale dla mnie to plus. Po zjedzeniu tutaj czuję się świetnie, nie jestem przejedzona. Chłopcy serwują w dwóch lokalizacjach. Na świeżym powietrzu, z food truck'a, więc jest ten specyficzny klimat :D. W ciepłe dni są tu leżaczki i skrzynki, na których można sobie usiąść. Niewątpliwym plusem są również rozsądne ceny. Soul Food to miejsce z duszą, na te dni, w których chcemy fajnie spędzić czas ze znajomymi i zjeść coś niewyszukanego, niewielkiego, lecz bardzo smacznego.


W Soul Food Bus można wybrać spośród dwóch rodzajów bułek- ciemną lub jasną. Struktura bułek jest ciekawa, ponieważ pod wpływem sosu miękną i stają się jeszcze lepsze, chrupiące z wierzchu i pysznie mokre w środku. Być może dlatego Mexican był jednym z lepszych burgerów jakie w życiu jadłam.

Krowarzywa to dość kontrowersyjne miejsce, no bo to jednak burgerownia wegańska. Ale, o mamo, ile ja tam zjadłam pysznych kanapek. Nadal nie wypróbowałam wszystkich opcji z ich niewielkiego menu, bo niestety Cieciorex jest uzależniający. Wychodzi na to, że najlepsze bułki i najlepszy majonez jaki jadłam są wegańskie... Kocham te ich ciemne bułki posypane czarnuszką. Dla mnie to jak ich własna sygnatura. Każdy burger ma ten specyficzny posmak czarnuszki. Można oczywiście wybrać też jasną wersję. To zabawne, że dopiero niedawno zwróciłam uwagę na Warzywex- sezonową kanapkę, w której znaleźć można całe bogactwo aktualnie dostępnych warzyw przyrządzonych na różne smakowite sposoby. Zamówiłam go w sierpniu, więc w środku poza standardową sałatą znalazły się marynowane, grillowane plastry cukini, bakłażana i pomidor. Do tego wegański sos tzatziki, który kapał mi po rękach, plamił spodnie, ściekał po łokciach, a ja byłam szczęśliwa jak prosię w błocie. Do dzisiaj wspominam to jako moją kanapkę życia, razem z halloumi burger z Beirut Hummus Bar. Po wyjściu z Krowy jest się sytym na długo. Posiłek jest sycący bardziej niż może się to wydawać. Krowa kojarzy mi się z zimowym comfort food, choć przecież latem jest jeszcze lepsza- jest więcej warzyw, więcej możliwości i bogatsze menu. Kolejne miejsce ze specyficznym klimatem.

Na fotce Cieciorex, czyli burger z ciecierzycy ze standardowym zestawem warzyw. Moja ulubiona wersja jest w ciemnej bułce z majonezem.

Dobrą Bułę poznałam dzisiaj. Czaiłam się na nich już jakiś czas i w końcu trzeba było spróbować. Wydaje się podawać najbardziej eleganckie burgery jakie jadłam. Są takie, hm, dziewczęce. Gdybym posługiwała się takim prostym stereotypem, to burgery z Barna określiłabym jako męskie, a te to właśnie jest ich przeciwieństwo. Tu mamy delikatne smaki, dbałość o składniki, o estetykę produktu, ma być zdrowo, smacznie i ładnie. W moim cheeseburgerze było czuć każdy składnik- rukolę, plaster malinowego pomidora, plastry czerwonej cebuli, dobry sos estragonowy i świetne mięso, różowe w środku. Muszę koniecznie spróbować ich kanapek z liśćmi dębu (!). Dobra Buła to taka burgerowa wersja Bułkę Przez Bibułkę.


Nie jestem fanką ich bułek. Uważam, że w innych bułkach te burgery zyskałyby mistrzostwo. Mimo wszystko nadal warte polecenia i swojej ceny. Ten malinowy pomidor jest taki uroczy.

W najbliższym czasie zamierzam wybrać się do Burger Kitchen i Warburgera oraz spróbować burgera od Meet Meat. Do BK ciągnie mnie tak naprawdę z powodu obrzydliwie drogiego i wypasionego milkszejka z oreo i whisky, ale burgera też nie omieszkam spróbować. Warburger kusi mnie, ponieważ wydaje mi się, że tamtejsi kucharze wyczarowują coś w rodzaju jadalnej symfonii. Są jak artyści w łączeniu ciekawych produktów. Burger z dziczyzną z karmelizowaną w wiśniówce cebulą? Hell yeah! Meet Meat- można wybrać sobie rozmiar kanapki, która kosztuje mniej niż zwykle. Ceny podobne jak w Soul Food, ale kotlety większe :D. 
Swoją drogą fenomen street food w Warszawie to dla mnie jak spełnienie marzeń. To jest cudowne jak smaczne jest to jedzenie, jacy młodzi pasjonaci to gotują, jak urocze są ich pojazdy i jakie rzeczy można odkryć pod swoim własnym blokiem! Takie bogactwo smaków! Czasem się zastanawiam jak pokręceni muszą to być ludzie, że gotują w tych przyczepach jedzenie, o którym nawet nie pomyślelibyśmy, że może być przyrządzone poza domem. Halloumi burger z hummusem z wózka? Proszę bardzo. Bucatini z sosem kurkowym z serem pleśnowym z przyczepy? Jasne. Tacos z kurczakiem mole? Żaden problem.  Sałatka kartoflana? No spoko, już się robi. Zapomniałabym o własnoręcznie wypiekanej bagietce z liśćmi dębu, mozzarellą, pomidorem malinowym i sosem.
Całym sercem kocham to miasto, bo dało mi od siebie wiele pięknych wspomnień. Codziennie się nim zaciągam, oddycham nim niczym powietrzem. A kultura warszawskiego street food sprawia, że mam dodatkowy powód do kochania Warszawy. Mamy tu coś unikalnego, niepowtarzalnego, co jednocześnie jest pyszne i pozytywnie zakręcone. Coś, do co bardzo łatwo wciąga.

Wszystkie zdjęcia zostały zaczerpnięte z fan page opisywanych knajp. Linkuję moich ulubieńców:
Barn Burger Soul Food Bus Krowarzywa Dobra Buła RICOS TACOS (Chyba moje ulubione uliczne żarcie. Tacosy z sosem habanero to pokarm bogów) Pasta Mobile Lodove (Pyszne popsicles z misowanych owoców! Dzisiaj na deser jadłam dwuwarstwowego, malina-mango. J miał jeszcze lepszego- rasta popsicle truskawka-pomarańcza-kiwi)





A co jeśli znajomi chłopaka polubią ciebie a Ty polubisz ich?

Autor: Maj , niedziela, 1 września 2013 23:21

Z cyklu: manual do życia dziwnego człowieka.
Co zrobić, gdy chcesz zerwać z chłopakiem, ale już zdążyłaś poznać jego przyjaciół, którzy okazali się być zajebistymi ludźmi i z miejsca traktują cię jak swoją najlepszą kumpelę?
Zorganizuj karaoke party dla swoich nowych znajomych i chłopaka. Ludzie będą śpiewać Pink i Linkin Park, a potem Ty wyjdziesz na środek pokoju w długiej sukni, postukasz łyżeczką w kieliszek z szampanem i powiesz:
-A tę piosenkę dedykuję mojemu ukochanemu chłopakowi..
Ty wstydliwie opuścisz rzęsy, zapadnie cisza i pełne napięcia wyczekiwanie, wszyscy się wzruszą, a Ty zaśpiewasz, no właśnie, co? Moja siostra, która jest produktem internetów podsunęła mi właśnie to. Uważam, że to wystarczająco trollująca nuta. I nie trzeba umieć śpiewać, w końcu najbardziej znana wersja tej piosenki została zaśpiewana w duecie z kozą.


I just don't know what to do with Myself

Autor: Maj , środa, 7 sierpnia 2013 21:44

No i stało się.
Wyprowadziłam się z miejsca, które najdłużej było czymś w rodzaju mojego domu. Wracałam do niego z radością. Stanowiło mojej schronienie w zimne i upalne dni, było ostoją spokoju. No chyba, że akurat robotnicy nakurwiali remont na balkonie, co uskuteczniali przez całe ostatnie 10 miesięcy. Właśnie skończyli. Wtedy kiedy się wyprowadziłam. Nie wiem, może po prostu wspólnota mieszkaniowa chciała wydymać mnie z bloku.
Ale ja nie o tym dziś.
Jestem w zupełnie innym świecie. Po pierwszym roku medycyny, po pierwszych, niezwykle inspirujących praktykach, w nowym mieszkaniu. Pałac Kultury mogę obserwować zza okna robiąc sobie rano kawę. Pod warunkiem, że będę kiedyś jeszcze ją robiła, bo na razie nie stać mnie na nią. Ekspres ma zasłużoną przerwę po roku akademickim. Kupię sobie jeszcze opiekacz do tostów i zostanę pełnoprawną studentką.
Pijemy dużo Pereł i obrzydliwego tyskiego. Moje współlokatorki szanują szampana z Biedry. Kosztuje 5 zł, ja się go jeszcze boję. Właściwie odkąd się wprowadziłam trwa mój piwny ciąg alkoholowy. Potrafię nic nie zjeść, ale jakiś browar zawsze się znajdzie. Beer prevents anorexia, bitches.
Mieszkanie z dziewczynami jest fajne. Musimy wyglądać całkiem nieźle paradując po domu w figach albo mierząc swoje szpilki. Atmosfera jest cudowna. I okazało się, że można być jeszcze bardziej roztrzepaną, wkurwiającą współlokatorką niż ja.
Codziennie obiecuję sobie, że poodkurzam. Codziennie obiecuję sobie, że pomaluję paznokcie. Codziennie obiecuję sobie, że w końcu zrobię pranie i umyję buty.
Jeszcze nic z tego nie wyszło. Zamiast tego bawię się w szukanie zaufania w narządzie lemieszowo-nosowym. No i w szpilkach oglądam jak Kate Moss produkuje się na klocku. Robi to dobrze.


Anoreksja jest sexy

Autor: Maj , środa, 6 lutego 2013 18:57

Jeśli jesteś motylkiem, który zabłądził tu w poszukiwaniu thinspiracji- odejdź w pokoju, ponieważ niczego tu dla ciebie nie ma.



Byłam tam. Oddzielał mnie od nich biały fartuch i jakieś 30 kg. Potem fartucha już nie było, ale kilogramy pozostały. Obserwowałam je i byłam tą niedobrą, wszędobylską studentką, która donosiła na nie, gdy wcierały masło ze śniadania w siedzenia krzeseł.
W świecie zaburzeń odżywiania orientuję się całkiem nieźle. Znam te sztuczki. Wystarczy dobrze pogrzebać, poczytać blogi. Wiem co robią, by przestać czuć ten najgorszy głód. Wiem jakimi lekami można go wygłuszyć. Znam ich jadłospisy, diety. Programy treningowe. Wiem czym się przeczyszczają. Wiem, że one wiedzą, że wychładzając ciało też można schudnąć. Teraz, po wizycie na oddziale psychiatrii dziecięcej wiem o nich jeszcze więcej.
To są osoby, dla których 300 kcal dziennie to dużo.
Potrafią wypić na raz 4 litry wody, gdy wiedzą, że ktoś skontroluje ich wagę.
Potrafią zrobić setki brzuszków.
Znają wartość kaloryczną każdej potrawy.
Są zadziwiające.

W mediach już jakiś czas temu rozpoczęła się debata nad gabarytami modelek prezentujących kolekcje wiodących marek. Miały być zakazy dla dziewcząt poniżej 17-16 BMI (BMI w normie zaczyna się od 18,5). Nawet Vouge od czasu do czasu prezentował zdjęcia modelek plus size, takich jak Sophie Dahl, która rozpoczynała swoją karierę nosząc rozmiar 14.
Okładka włoskiego Vogue ze zdjęciem z sesji z modelkami plus-size. Niżej inne fotki, które zostały opublikowane w tym numerze.




Znów włoski Vogue. Tym razem okładka ze zdjęciem Sophie Dahl, brytyjskiej modelki plus-size, a od niedawna również autorki książek kucharskich i pisarki. Przepisy w pierwszej z nich są przeplatane wspomnieniami Sophie z początków jej kariery. Bardzo ciekawa lektura, zwłaszcza dla osób zainteresowanych zaburzeniami odżywiania.
To zdjęcie pochodzi z jednej z sesji Sophie Dahl dla Vogue. 

Tymczasem na wybiegach i w reklamach nadal widzimy to co widzimy. Modelki chorujące na anoreksję wciąż pozują do zdjęć. W rzeczywistości ich wygląd wcale nie jest taki jaki widzimy później jako rezultat pracy grafików. Trzeba wyretuszować zbyt wystające kości. Nieco zaokrąglić brzuch. Dodać nieco piersi tam gdzie ich nie ma. Wypełnić części twarzy, które zapadły się po zaniku ciał tłuszczowych policzków. Gotowy produkt nie przypomina pierwowzoru. A to dlatego, że modelka na zdjęciach ma wyglądać zdrowo, spełniając jednocześnie wszystkie inne obowiązujące w przemyśle normy.

Część dziewcząt zaczyna chorować na anoreksję po zafascynowaniu się chorobliwą chudością tych już chorych. Dotyczy to zwłaszcza dziewczyn bardzo ambitnych, mających zadatki na perfekcjonistki. Na oddziale całodobowym spotkałam dziewczyny o BMI 14-15. Po osiągnięciu BMI w okolicach 18 są one wypuszczane z oddziału i regularnie ważone na oddziale dziennym. Ponieważ anoreksja jest chorobą psychiczną, to że chore osiągną prawidłową masę ciała wcale nie oznacza, że wyzdrowiały. Najczęściej wracają do domu, intensywnie ćwiczą i tracą na wadze, a po paru miesiącach znowu trafiają na oddział. Niektóre w jeszcze gorszym stanie niż przy poprzedniej hospitalizacji. Zdarza się, że na oddział trafiają dzieciaki z BMI 10. Nie wszystkie przeżywają. Najczęściej pierwsza hospitalizacja nie jest ostatnią. Wielu osobom udaje się dożyć na oddziale 18 urodzin. Część z nich odmawia wtedy dalszego leczenia. Jeśli z własnej woli nie zgłoszą się na oddział psychiatryczny dla dorosłych, umierają.

Chłopcy również zapadają na anoreksję. Niektórych fascynują ciała piłkarzy i gwiazd filmowych. Na intensywne treningi nakłada się chęć zastosowania jakiejś diety, kompleksy, problemy rodzinne czy depresja. Najbardziej znanym w Internecie mężczyzną, który zmierzył się z anoreksją jest Furious Pete. Peter Czerwinski, znany szerzej pod pseudonimem Furious Pete, jest kanadyjskim competitive eater polskiego pochodzenia. Zajmuje się również sportem, body-building'iem (nienawidzę tych angielskich terminów) i ma własny program kulinarno-podróżniczy w niemieckiej telewizji. Czynnie działa na YouTube.

Wracając do zdjęcia, które zainspirowało mnie do napisania dzisiejszego tekstu. Anoreksja jest sexy. Czy na pewno? Większość pacjentek na oddziale miała około 15 lat. Ponieważ każdym ciuchem dla dorosłych mogłyby się dwukrotnie owinąć- nosiły raczej dziecięce. Wyjątkiem były ciuchy z Oysho, w które owijały się z upodobaniem. Różowe sweterki z królikami. Szare, bezkształtne bluzy. Na nogach legginsy, bo dżinsy w rozmiarze 32 spadają im z tyłków. Sposób, w jaki chodziły lub siedziały pokazuje jak głęboko siedzą we własnych kompleksach. Zgarbione i zwinięte w kulkę. Obowiązującymi na oddziale lekturami były "My, dzieci z dworca ZOO" i "W sidłach anoreksji". W czasie wolnym czytały i robiły kolorowe kartki walentynkowe. Czułam się tam trochę jak na koloniach dla strasznie chudych dzieci o wielkich oczach.

Ponieważ zastanawiamy się nad istotą bycia seksownym, pozwolę sobie zakończyć cytując słowa Sophie Dahl z książki "Apetyczna Panna Dahl".
"Seksowne jest za to zdrowe zamiłowanie do jedzenia, seksownie jest mieć dość energii, żeby baraszkować z ukochanym, wziąć dziecko na ręce, ugotować obiad dla przyjaciół, pobiegać albo po prostu przejść się powoli na targ. Seksowne jest poczucie spełnienia, poczucie, że ma się możliwości, że się żyje."