Kłótnia małżeńska

Autor: Maj , poniedziałek, 31 stycznia 2011 19:38

-Jaaasne, jaaasne, znam ja te twoje specjalistki od finansów, taaaaak
-No a niby od czego?! Ja pracuję przecież, a ty wydajesz moje pieniądze!
-I  po rękach ją całowałeś, tak?!
-Źle widziałaś, ja ci wytłumaczę..
-Nawet NIE CHCĘ SŁUCHAĆ twoich tłumaczeń
-..kobieta zasłabła, ja jej ŻYCIE RATOWAŁEM, JESTEM BOHATEREM, SŁYSZAŁAŚ KIEDYŚ O RESUSCYTACJI KRĄŻENIOWO-ODDECHOWEJ??!
- Resuscytacja w rękę?! Nieeeee, nie chcę tego słuchać..
-To nie słuchaj, po co w ogóle mnie wzięłaś, po co za mnie wyszłaś?!

Mój aktorski małżonek zmiażdżył mnie siłą swoich argumentów. Pani prowadząca warsztaty powiedziała, że nie pracuję twarzą. Po dokładnym przemyśleniu sprawy dochodzę do wniosku, że kiedy Bóg rozdawał mimikę i zdolności matematyczne, ja stałam w kolejce po długie nogi. 

Tak się mszczą na dzielni

Autor: Maj , piątek, 28 stycznia 2011 20:42

MICHAŁ K TO PEDAŁ I DAJE DUPY
TEL. 6**-***-**9

ALE JEST BRZYDKI

Wspaniale. Dzięki zadbanym stolikom w pociągach PKP znalazłam chętną dupę.

Krew i wymioty w dziewczęcej oprawie

Autor: Maj , środa, 26 stycznia 2011 23:00

Podczas pierwszych reklam pomyślałam sobie "O, super. Oprócz nas w rzędzie siedzą tylko dwie osoby. Zapowiada się zajebisty seans, bez siorbania, popkornów i esemesujących dwunastek".
Ze dwie reklamy później miejsca obok nas zajęły cztery chichoczące szesnastki. Każda miała michę nachos z sosem o świdrującym nozdrza zapachu i kubeł pepsi. Przeżegnałam się, a siedząca najbliżej mnie dziewczyna wyciągnęła samsunga omnię i zaczęła napierdalać mi światłem po oczach, bo sms-owała. Reszta kina była prawie pusta. Kocham ludzi, którzy koniecznie chcą siedzieć obok innych istot żywych, którym mogą uprzykrzyć życie. Ale nie o tym dziś.

Byłam z chłopcem na "Black Swan". Nie zdradzając fabuły filmu- jeśli się zastanawiacie czy obejrzeć, zróbcie to koniecznie. Cała widownia bardzo szybko pogrążyła się w ciszy, która trwała aż do pierwszych minut napisów końcowych. Zdecydowanie film jest.. niezwykły. To jeden z tych, które stają się trwałe. Dla mnie już zajmuje miejsce w jednym rzędzie z takimi produkcjami jak "Chicago", choć to może inny gatunek i inna tematyka. Mam na myśli, że ciężko zapomnieć jego klimat.
Obawiam się niestety, że historia Niny nie będzie przestrogą. Nie wnikam w to, czy reżyser chciał, by rzeczywiście nią była, ale nie sądzę też, by w jego wizji film miał być inspiracją. A dam sobie rękę uciąć, że za dwa, trzy miesiące "Black Swan" będzie ulubionym obrazem dziewcząt z zaburzeniami odżywiania. Szczególnie tych, dla których destrukcja własnego ciała ma podłoże w złych kontaktach z matką i pragnieniu perfekcji. Nie od dziś wiadomo, że dziewczęta z zaburzeniami odżywiania mają niskie poczucie własnej wartości. Pragną być idealne, osiągnąć perfekcję. Dopóki jej nie dotkną, nie są warte niczego poza cierpieniem. Żeby zapomnieć na chwilę o własnej beznadziejności, inspirują się zdjęciami, muzyką, książkami. A tu proszę, idealna historia. Młoda, piękna, perfekcyjna baletnica. Doskonale tańczy, nienagannie się ubiera. Ma stały plan dnia, jest sumienna, obowiązkowa i wszyscy są z niej dumni (no, przyjmijmy). Wkłada tytaniczną ilość pracy w ćwiczenia, odmawia sobie przyjemności z posiłków, co owocuje figurą hmm.. baletnicy. Widoczna jest każda kość, wszystkie żyły, prześwity, drobne naczynka. Biustu brak. Siedziałam w fotelu i myślałam "Boże. Chcę tak wyglądać. Z jednej strony to pociągające, a z drugiej chore.".
Dodatkowo, superambitna bohaterka realizuje marzenia swojej matki. Żyje w ciągłym stresie, który odreagowuje zmuszając się do wymiotów. Dziewczyna z zaburzeniami odżywiania myśli w takim momencie "Łał. Jest idealna, a robi to co ja. Też potrafię to osiągnąć.". Nawet jeśli to tylko filmowa postać, zawsze można uznać, że przecież chodzi o figurę Natalie Portman. A za nią jest już Keira Knightly, Audrey Hepburn itp..
Nie ważne jak kończy się opowieść o łabędziu. To nie ma znaczenia. Liczy się fakt, że wykreowano bohaterkę, którą można opacznie wtłoczyć w chorą głowę i nazwać wzorem.
Myślę o tym i szkoda mi trochę.

Sen

Autor: Maj , poniedziałek, 24 stycznia 2011 23:24

Mam dziwne sny, z których Freud byłby dumny. Niezależnie od tego, co akurat śnię, są tam emocje. Bardzo różne, często skrajne, ale to one sprawiają, że jest inaczej niż w życiu.
Chłopak, który śmieje się i mnie całuje. Dziewczyna, która krzyczy ze złości, a ja budzę się zlana potem. Inna, która płacze, jest bezradna. We śnie interakcje są nie tylko psychodeliczne, są również o wiele zdrowsze, niż w rzeczywistości. Uważam, że powinniśmy krzyczeć, kiedy coś nas boli. Powinniśmy śmiać się lub płakać, kiedy jesteśmy szczęśliwi. Często kwitujemy wszystko milczeniem albo chowamy emocje w sobie. Moim małym marzeniem jest pójść kiedyś na pole, stanąć sama w trawie po kolana i krzyczeć. Wrzeszczeć do zdarcia gardła. Ciągle nie mam odwagi.
Tym razem śnię o czymś, co nie będzie należało do mnie. Śnię o miłości spełnionej, romantycznej i leczącej. O Zaklinaczu. Byłoby tak pięknie.

Niestety, nie jestem wróżką i nie mam na to wpływu. Nie żyjemy w nocnym świecie, a w miejscu, w którym wstydzę się wyjść na pole, by się wykrzyczeć.

Z pamiętnika maturzysty: koszmar studniówki

Autor: Maj , niedziela, 23 stycznia 2011 15:25

Przestąpiłam próg podmiejskiego przybytku urody. Pan obsługujący maszynkę i Pan modelujący wielką szczotką uśmiechnęli się do mnie promiennie, a żel na ich włosach błysnął uwodzicielsko. Chuda jak szczapa, spalona sztucznym słońcem dziewczyna umyła mi włosy i oddała je w ręce grubej fryzjerki o stylówie Pocahontas. Cienki głosik wewnątrz mnie krzyczał "Nieeeeeeee!!!", bo byłam umówiona do Pana modelującego wielką szczotką.
Niebawem Pan modelujący musiał dołączyć do Pocahontas, bowiem na mojej głowie powstał wątpliwej urody twór spryskany zylionem warstw lakieru. Głosik wewnątrz mnie zaczął łkać. Po zapłaceniu pół stówy za dwa rodzaje lakieru i trzyczęściową, dziwną fryzurę, ze łzami w oczach wróciłam do domu i szybko umyłam głowę.
To dziwne, dziewczyna z upiętą, nieruchomą górą loczków, którą czesano przede mną, wydawała się być zadowolona. Nie wiem co mi tak nie pasowało..
Studniówka, sama w sobie, okazała się imprezą, na której nie można pić, nie można z niej wyjść, ale za to można za nią zapłacić i posprzątać.

Blacharskie przepisy: Kurczak "najmniej a'la" KFC

Autor: Maj , sobota, 15 stycznia 2011 23:16

Co prawda mogłabym dzisiaj napisać o teensach w komunikacji miejskiej albo o przygodach z przygotowań studniówkowych, ale mam doła. A na stres najlepsze jest gotowanie. I choć dziś nie zrobiłam tego konkretnego dania, uznałam, że jest ono wystarczająco blacharskie, by rozpocząć tę serię.

Zeszłego lata bardzo długo szukałam idealnego przepisu na prawdziwy przysmak dresów, na marzenie blachary- kurczaka z KFC. Trzeba przyznać, że moje ziomy uwielbiają fast-foody- a KFC to ich zdecydowany faworyt. Co bogatsi chłopcy przyznają się do skrywanej miłości do Burger Kinga, ale jednak restauracje pułkownika Sandersa cieszą się niezmiennie popularnością i zajmują w sercach podwarszawskich dresów miejsce szczególne. Czy to Otwock, czy Wołomin, Błonie czy Grodzisk, bez wyrzutów sumienia nikt tam nie odmówi porcji pikantnych stripsów.
Podczas moich poszukiwań natrafiłam na wiele fałszywych wersji. Tą prawdziwą znalazłam po kilku godzinach przeglądania forów i kulinarnych blogów. Przepis, którego zdecydowałam się użyć jest wersją najbardziej podobną, a jednocześnie możliwą do wykonania dla przeciętnego człowieka (bez gastronomicznej, ciśnieniowej frytownicy w domu..). Nie ma nic wspólnego z płatkami kukurydzianymi ani ciastem naleśnikowym. Dlaczego kurczaka smakującego idealnie tak jak ten z KFC nie da się wykonać w domu? Ponieważ prawidłowe odtworzenie przepisu jest cholernie trudne. Możemy jedynie zbliżyć się do smaku ulubionych stripsów. Czego nam brakuje? Mieszanki przypraw, z której przyrządza się marynatę. Bez tej mieszanki (lub innej, o podobnym składzie- zachęcam do eksperymentowania) nie uzyskamy smaku mięsa, za którym kryje się sukces KFC. Za to możemy dostać taki, na jaki mamy ochotę, próbując na własną rękę stworzyć coś nowego.
Dla gorliwych naśladowców, którzy zechcą zrobić kurczaka najwierniej jak się da mam jedną wskazówkę: zastąpcie podane przeze mnie jajko prawdziwe jajkiem i mlekiem w proszku. Należy wymieszać je z mąką i w ten sposób panierować kurę. Wtedy jedynym używanym płynem jest zimna woda.
Odradzam użycie w tym przepisie innych mięs niż to z piersi. Uwaga: używając mojego sposobu uzyskacie identyczną strukturę panierki. Smak zależy od sporządzonej przez Was marynaty.
Stripsy "najmniej a'la" KFC

  • kilka piersi z kurczaka pokrojonych na kawałki pożądanej wielkości (niezbyt grube, żeby przy smażeniu nie pozostały surowe w środku)
  • olej do smażenia
  • duży talerz obiadowy z mąką
  • talerz z jajkiem rozmąconym z odrobiną mleka
  • miska z zimną wodą
 Składniki na marynatę mojego pomysłu:
  • jasny sos sojowy
  • utłuczone ziarna kolorowego pieprzu
  • trochę soku z cytryny
  • kilka łyżeczek słodkiego sosu chilli
1.Składniki marynaty mieszamy i zalewamy nią pokrojone, umyte kawałki kurczaka. Dobrze wykonana marynata ma w swoim składzie kwas- w tym przypadku sok z cytryny. Umieszczamy w lodówce. Marynujemy przez kilka godzin, najlepiej przez całą noc.
2. We frytownicy rozgrzewamy olej. Kawałki kurczaka po wyjęciu z marynaty zanurzamy kolejno: na kilka sekund w misce z wodą, następnie w talerzu z jajkiem, a potem dokładnie obtaczamy w mące, by uzyskać grubą warstwę. Omączone stripsy umieszczamy na sitku o dużych oczkach i kilkakrotnie podrzucamy. Cykl zanurzania w naczyniach powtarzamy, skracając tym razem czas moczenia w płynach, a skupiając się na obtaczaniu w mące. Po raz kolejny podrzucamy na sicie.
3. Smażymy do uzyskania złotego koloru. Wyjmujemy na talerz wyłożony papierowymi ręcznikami. Podczas ociekania przykrywamy stripsy kilkoma ręcznikami również z góry, by pozbyć się możliwie największej ilości tłuszczu.
Efekt wygląda następująco:

Szczebiot

Autor: Maj , poniedziałek, 10 stycznia 2011 21:10

Pani po solarium, włosy kruczoczarne, wyprowadza na spacer swojego finezyjnego pitbulla.
- No już, już, kochanie, chodź..- mówi i cmoka ku zwierzęciu, mrugając rzęsami.
Za parą drepcze wysoki, łysy facet z kagańcem w ręce.
-Jureeeek kurwaaaa no chodź szybciej! Kurwaaaaaaaa....
-No idę kurwa, idę!

I'm gonna save my money, I'm gonna save my money..

Autor: Maj , sobota, 8 stycznia 2011 21:46

I'm gonna save my money... Ohh!! Shoes!


Co ja mam zrobić? Jako uzależniony Butomaniak, nie potrafię sobie odmówić butów. To nawet lepiej, kiedy ich sobie nie odmawiam.
Mechanizm odpuszczania wypatrzonej pary butów przebiega następująco:
Myślę o nich. Myślę więcej. Śnią mi się. Rysuję je na okładkach szkolnych zeszytów. Wpisuję je w szkielet benzenowy na chemii. Koniec końców wydzieram ostatnie grosze od rodziców, przeszukuję kubki, schowki, pudełka, torebki i wszystkie płaszcze w domu, proszę "babciu dołóż...!" i zapożyczam się u znajomych.
Kupione przez internet buty leżą w firmowym pudełku obok łóżka przez co najmniej miesiąc. Zaczynam trzymać je w szafie mniej więcej po dwóch, trzech miesiącach od kupienia, jak gdzieś zawieruszę pudło.
W zeszłym roku kupiłam przez internet kremowe espadryle Hilfigera. Cudo zapinane na pasek wokół kostki. Po każdym użyciu czyściłam je specjalnie do tego przeznaczoną szczoteczką do zębów i żelem do twarzy (Nie wiem jak to działało, ale są w stanie idealnym. Nadal kremowe.). Któregoś dnia zobaczyłam, że na białej wyściółce są szare ślady, a platforma jest niewyczyszczona.
Mama dostała opieprz za używanie bez pytania, pod moją nieobecność.
Do tej pory były w moim życiu trzy pary butów, którym na poważnie nie potrafiłam odpuścić. Nawet jeśli próbowałam, to tłukły mi się po głowie aż znalazłam na nie pieniądze. Były to:
1. Czarne, siateczkowe platformy z H&M
2. Zombie platformy Iron Fist
3. Kremowe espadryle Hilfigera
W poszukiwaniu szpilek na studniówkę zrobiłam błąd i weszłam do Hego's. Nie będzie mi dane zbyt szybko zapomnieć tej wizyty..
Chyba wygląda na to, że po raz kolejny świąteczne pieniądze odkładane na wakacje przepieprzę na buty, które będę zakładała okazjonalnie i czyściła po każdym użyciu. Potrzebuję konta w banku.